CO SŁYCHAĆ

 

 

 

CO SŁYCHAĆ

 

 

 

 

 

 

koncerty jazzowe kluby festiwale wydarzenia muzyczne imprezy alternatywa punk rock klasyka improwizacja jam session

 

 

 

 

 

 

 

 

 

LUIGI RUSSOLO - WITOLD LUTOSŁAWSKI - CLAUDE DEBUSSY

100 LAT

Leszek Hefi Wiśniowski,  Maciej Koczur,  Grzegorz Mart

Centrum Sztuki Współczesnej Solvay

26 sierpnia 2013

 

 

100 lat temu, 11 marca 1913 roku, włoski kompozytor i malarz futurysta Luigi Russolo opublikował swój manifest zatytułowany L'Arte dei rumori (The Art of Noises - Sztuka hałasu). Nie ograniczył się tylko do ogłoszenia tekstu. Zaprojektował i zbudował specjalne urządzenia dźwiękowe do wytwarzania przeróżnych hałasów, które nazywał Intonarumori. Dla wykonania swych nowatorskich utworów takich jak Gran Concerto Futuristico zorganizował orkiestrę hałasową. I choć twórczość Russolo spotkała się z brakiem akceptacji czy wręcz wrogością, przewrót w muzyce jakiego dokonał stał się zjawiskiem nieodwracalnym.

 

 

 

HARD TO BREATHE, W KILKU SŁOWACH, UPTIGHT, WATCHING ME FALL, VICIOUS REALITY   

KAWIARNIA NAUKOWA

18 maja 2013

 

Mimo że proces przemiany Kazimierza w kiczowaty skansen dla turystów trwa radośnie i nieprzerwanie od wielu lat, zostało jeszcze kilka ostatnich punktów oporu. Jednym z nich jest klub Kawiarnia Naukowa, po wyrzuceniu ze starego adresu, mieszczący się obecnie przy ulicy Szerokiej. Lokal jest nieduży, (może nawet ciasnawy) ale ładnie urządzony i wygodny. Poza tym dobre nagłośnienie i brak dymu papierosowego to też mocne atuty.

Przyjemnie było zobaczyć tyle uśmiechniętych, otwartych osób w jednym miejscu. Zero stresu czy agresji, choć muzyka bezkompromisowa i brutalna. Do tego kuszące jedzenie wege- i wega- i małe stoisko z dystrybucją produktów kultury niezależnej. Na szczęście nie pojawili się ci punkowi biznesmeni, którzy zwykle przywożą ciężarówkę towaru i zamieniają pół klubu w obwoźny hipermarket.

Było aż pięć zespołów:  VICIOUS REALITY, WATCHING ME FALL, UPTIGHT, W KILKU SŁOWACH  i HARD TO BREATHE. Wszystkie okazały się ciekawe, grając z dużym zaangażowaniem a każdy kolejny zdawał się rozkręcać imprezę coraz bardziej. Dobra zabawa była udziałem zarówno muzyków jak i publiczności. Kapele brzmiały zawodowo. Jeden z wyraźnych skutków, że od lat nie ma już barier w dostępie do nagrań czy sprzętu. Świetnie! Co dalej? Co z przekazem?

Wydaje się, że większość hardcore'owców chce teraz śpiewać po angielsku. W zasadzie to mi nie przeszkadza bo czasem rozumiem co autor chciał wykrzyczeć. Ale może ktoś inny nie. Czy nie byłoby przyjemnie słuchać polskiego zespołu, grającego w Polsce dla polskiej publiczności i śpiewającego po polsku? Z czego bierze się ta obecna tendencja? Moda czy nadmierna ambicja (ta twoja szalona religia)? Uniformizacja? A może cicha nadzieja na światowy sukces? Życzę wszystkim samych sukcesów w przyszłości ale na razie pozwalam sobie na zgłoszenie drobnych zastrzeżeń.

Otóż zaryzykuję pogląd, że angielszczyzna większości polskich kapel HC jest na poziomie, w najlepszym razie, szkolnym. Zatem jest bardzo prawdopodobne, że ich teksty to kopie lub remiksy oryginalnych tekstów amerykańskich bądź brytyjskich (które jak wiadomo też bywają wtórne względem tego co stworzono tam wcześniej). Czyli duże ryzyko powielania, schematu, konformizmu i łatwizny!

A może są to wytwory całkowicie własne, ale w takim razie jak powiedzieć coś swojego, świeżego, oryginalnego i mocnego kiedy czyni się to w języku dramatycznie obcym? Coś sobie przypominam ze szkoły, że hardcore miał przywiązywać dużą wagę do wyrażania siebie, do bycia twórczym i oryginalnym a nie leniem i kopistą.

Mam nadzieję, że nikt się nie obraża za takie, szczere i życzliwe jednak, spojrzenie. W końcu "jak HC to HC" by sparafrazować klasyka. Zatem bez urazy!

Impreza, zorganizowana przez Przemka, spadochroniarza z Wybrzeża, baaardzo udana. Oby jak najwięcej takich ruchów. Gdyby jeszcze dało się rozpoczynać o ogłaszanej  w zapowiedziach godzinie i bez mega opóźnień, szczęście byłoby pełne. Dbajmy nie tylko o naszych futerkowych przyjaciół ale i o tych spośród nas, którzy nie mają samochodu ani nie korzystają z taksówek.

 

 

 

Z'EV

X-NAVI:ET

Klub Re

14 marca 2013

 

Pierwszy set koncertu należał do Rafała Iwańskiego. To doświadczony muzyk. Na scenie debiutował ponad dwadzieścia lat temu, jeszcze jako punk, czlonek grupy Zabawki. Do niedawna kojarzony był głównie z grupą Hati, która, jako duet a czasem trio, uprawiała muzykę akustyczną używając instrumentów ludowych, także zrobionych przez siebie czy też obiektów znalezionych. Od pewnego czasu prowadzi także działalność solową i dla odróżnienia stosuje wtedy pseudonim X-NAVI:ET. W tym wcieleniu koncentruje się przede wszystkim na muzyce elektronicznej. Iwański korzysta z różnych,  sprzężonych ze sobą, elektronicznych efektów. Do tego sampler i kreatywnie traktowany mikrofon. Muzyka powstaje z połączenia stworzonych na żywo warstw elektronicznych z dodatkiem dogrywanych i manipulowanych dźwięków pochodzących ze źródeł akustycznych. Pojawia się więc malutki talerz perkusyjny, który jest uderzany, pocierany i smyczkowany a powstałe dźwięki są poddawane dalszej obróbce elektronicznej. Są też różne drobne perkusjonalia, dzwonki. Efekt to bardzo intrygująca, przestrzenna, chwilami nieco mroczna muzyka, której wielką zaletą jest to, że powstaje tu i teraz, a nie jest odgrzewana z puszki jak to ma często miejsce w przypadku tzw. "koncertów" muzyki elektronicznej czy laptopowej.

W drugiej części pojawił się Z'EV, niezwykły artysta, z którym Hati współpracowało już kilkakrotnie w przeszłości. Odbyli razem kilka tras koncertowych w Polsce, wystąpili na Unsound Festival New York Labs w kwietniu 2011 i wydali dwie płyty: HATI vs. Z'EV oraz Heart of a Wolf. Z'EV to postać nietuzinkowa. Poeta, muzyk perkusyjny, sound artist. Autor książki Rhythmajik, w której zjmuje się wpływem struktur rytmicznych na człowieka i jego świat. Jest uważany za jednego z pionierów muzyki industrial. Graniem na instrumentach perkusyjnych zajął się, uwaga!, w roku 1959! Oprócz istniejących instrumentów, często pochodzących z egzotycznych kultur (Afryka, Karaiby, Indie, Indonezja), używał też takich , które sam tworzył, często ze złomu, odpadów industrialnych i cywilizacyjnych.Współpracowali z nim między innymi Glenn Branca, Genesis P-Orridge (Throbbing Gristle / Psychic TV), Charlemagne Palestine, KK Null (Zeni Geva), Fennesz czy Oren Ambarchi (Sunn O))).

Podczas poprzednich koncertów jakie dał Z'EV z Hati w ostatnich latach, Z'EV używał przede wszystkim różnego typu blach, instrumentów blaszanych i metalofonów własnej konstrukcji. Tym razem jego minmalistyczne podejście było bardziej radykalne. Dźwięki były wydobywane prawie wyłącznie z pojedynczego, dużego bębna, takiego trochę na kształt ogromnego werbla zawieszonego na statywach. Z'EV stosował różne pałki i maletki do wybijania dźwięków, pukania, pocierania, postukiwania. Używał na przykład pałek z niewielkich piłeczek osadzonych na sprężynujących trzonkach, często je zwilżając przy uderzaniu.

 

 

 

 

Krakow - Tokyo Disaster Trio

featuring Tabata Mitsuru

Klub RE

5 marca 2013

 

Klub Re to od lat najlepsze w Krakowie miejsce gdzie prezentuje się ambitną, kreatywną muzykę. Wprawdzie ostatnio trochę stracili impet ale już wracają do swojej zwykłej, wysokiej formy. Jedna z najświeższych propozycji to niezwykły, jednorazowy projekt Krakow-Tokyo Disaster Trio. Tak przynajmniej został on zapowiedziany przez główną postać wieczoru - Tabata Mitsuru.Ten japoński gitarzysta i basista to weteran sceny underground/psychedelic/noise. zaczynał we wczesnych latach osiemdziesiątych i od tamtej pory współpracował z ogromną liczbą grup, improwizatorów i brał udział w nietypowych projektach muzycznych. Warto wspomnieć choćby o klasykach gatunku jak Boredoms, Acid Mothers Temple czy Zeni Geva.

Tabata rozpoczyna właśnie trasę złożoną z ośmiu solowych występów (w tym pięć w Polsce), czasem z towarzyszeniem lokalnych muzyków. Trasę organizuje krakowski muzyk i wydawca Richard Johnson. W swojej wytwórni Fourth Dimension Records jakiś czas temu Richard opublikował CD Tabata Mitsuru zatytułowany Mankind Spree. Teraz przyszedł czas na promocję.

Koncert rozpoczął półgodzinny solowy set złożony z dwóch wyimprowizowanych utworów. Był to rodzaj wprowadzenia do dalszych, już grupowych, poszukiwań. Tabata pokazał w nim swój bogaty świat soniczny złożony z bardzo wielu elementów składowych i inspiracji tak różnorodnych jak psychedelia, prog rock, space rock czy abstract noise. Gitarzysta lubi soczyste brzmienia i bardzo głośną grę na swoim instrumencie podłączonym do licznych efektów i multiefektów.

Po przerwie nastąpił drugi, dłuższy, około godzinny set zagrany w trio, w którym pojawił się Tomek Chołoniewski na perkusji i Ernest Ogórek na pięciostrunowej gitarze basowej. W tym składzie muzyka dostała nowych kolorów zwłaszcza za sprawą energetycznego perkusisty, który teraz dał mocny fundament dla kosmicznych pejzaży Tabata. Chołoniewski starał się urozmaicać warstwę brzmieniową dodając do dużego zestawu swojego Pearla takie elementy perkusyjne jak emaliowane garnki czy stalowe misy. Grał na nich - czy to uderzając, pocierając czy szurając - pałkami, miotełkami ale też krowim łańcuchem uzyskując szeroką paletę brzmieniową. Basista był najbardziej wycofanym muzykiem w tym składzie. Czujnie nasłuchiwał gry partnerów jednak często ograniczał się do szczątkowego akompaniamentu, dobarwiania całości basowymi plamami dźwiękowymi. Jednak od czasu do czasu rozgrzewał się bardziej tworząc z perkusistą free funkowe tło dla niemal harmolodycznych wypadów Tabata Mitsuru.

Ostatni, bardzo krótki utwór był mocnym pożegnaniem. Trio zagrało czadowy improv, który możnaby określić słowami speed/noise. Po takim ciosie bis byłby nie na miejscu. I tak kolejny miły wieczór w klubie Re dobiegł końca. 

 

 

 

 

Tomek Grochot Quintet featuring Eddie Henderson

Akademia Muzyczna, Kraków

6 grudnia 2012

 

Właściwie niełatwo było znaleźć w mieście plakaty informujące o koncercie. Szkoda, także dlatego, że plakat był udany, z projektem opartym na ciekawym portrecie trębacza, którego przyjazd zawsze elektryzuje fanów jazzu. Autorem zdjęcia jest znany fotograf jazzowy Henryk Malesa. Trębacz to wybitny amerykański muzyk Eddie Henderson.

Na szczęście wciąż działa wczesna forma internetu czyli poczta pantoflowa. Dzięki temu nie ominęła mnie ta prawdziwa uczta muzyczna. Zanim do niej doszło, na początek jednak był apetyzer w postaci kwintetu saksofonowego Katedry Muzyki Współczesnej i Jazzu krakowskiej akademii. Repertuarowo zespół mieścił się w kręgu jazzu zachowawczego, w środkowym jego nurcie. Utwory zaaranżowane stylowo i ze smakiem, zakorzenione w najlepszych tradycjach grania sekcyjnego, rodem z czasów świetności big bandów. Ci saksofonowi "five brothers" prezentowali świetne brzmienie i zgranie i byli wspierani przez dobrą sekcję rytmiczną.

To co stało się potem na długo zapadnie w pamięć melomanów. Kwintet perkusisty Tomka Grochota ponownie promował swą płytę "My Stories" z 2010 roku. Choć od wydania minęły już dwa lata, taka promocja wciąż wydaje się niezbędna, jako że CD wydany własnym sumptem przez autora, siłą rzeczy nie mógł otrzymać wielkiego wsparcia. Nie stoi za nim żadna machina marketingowa, nie mogło być wielkiej kampanii reklamowej a i sam zespół nieczęsto ma szansę grać razem, jako że posiada skład transatlantycki. Obecna inkarnacja kwintetu ma dwóch nowych muzyków: saksofonistą jest teraz Maciej Sikała a na kontrabasie gra Max Mucha. Tak jak dotąd, pianistą jest Dominik Wania, przy perkusji zasiada leader Tomek Grochot a na trąbce gra wielka gwiazda i legenda jazzu Eddie Henderson.

Muszę przyznać, że ta najnowsza wersja zespołu wydała mi się najlepsza, najbardziej dojrzała i kompletna. Zważywszy jak rzadko ten skład ma szansę grać koncerty, czy w ogóle się spotykać, to duży sukces. Myślę, że o tak wysokim poziomie decyduje fakt, że program z albumu "My Stories" zdążył już się "przegryźć" a także sama, bardzo wielka, klasa muzyków.

 

 

 

United Blood Tour 2012

Kotkarola, Kraków

22 listopada 2012

 

Podobno zapiski Majów zostały źle odczytane i feralna data miała wypadać wcześniej, już 22 listopada. A więc to już koniec? Inwazja śmierci z Plutona? Nie, na szczęście nic tych rzeczy. To raczej infuzja straightu z Poznania. W tym dniu Kraków miały odwiedzić dwie grupy SEHC. Starsza z nich, niedawno reaktywowana po latach hibernacji, Cymeon X, ma za sobą długą historię i cieszy się sporą popularnością. Młodsza, i rzeczywiście całkiem młoda, to Thug X Life. O niej również wiele ostatnio słychać.

Thug X Life rozpoczęli koncert z dużą energią i soczystym brzmieniem. A zadanie mieli trudne, bo musieli rozgrzać właśnie przybyłą z zimnego świata publiczność przed następnymi zespołami. Poszło im jednak znakomicie. Grali od razu na setkę. Wokalista biegał pod sceną wyrzucając z siebie kolejne frazy głoszonej "prawdy". Słychać było inspiracje drugą i trzecią falą SE z akcentem na Nowy Jork. To dobre wzory. Thug X Life pisze swoje teksty i śpiewa je po angielsku. Decyzja mocno kontrowersyjna i często krytykowana. Ja sam nie mam wyrobionego zdania. Z jednej strony wydaje mi się, że polski zespół śpiewający istotne teksty i to dla polskiej publiczności powinien robić to we wspólnym narzeczu. Zwłaszcza, że w straight edge przekaz miał zawsze rolę pierwszorzędną. Z drugiej strony, skoro grupa jest/może być odbierana na całym świecie (internet, płyty, trasy) a większość dzisiejszej młodzieży dobrze zna angielski (a czego nie usłyszy, ma szansę doczytać z wkładek do płyt) to może jest to jednak wybaczalne. Tak czy inaczej, wokalista wygłaszał między kawałkami komentarze po polsku, tym samym praezentując poglądy zespołu, co było świetnym rozwiązaniem tego problemu a i też ubarwieniem występu.

Następnie na scenie pojawił się krakowski Tripis. Widziałem ich po raz pierwszy po zmianie składu. Niezłe brzmienie, bardzo zwarta grupa, basista będący równocześnie sprawnym wokalistą o mocnym, dobrze postawionym głosie. Chyba ciekawe teksty, ale tu nie wszystko wysłyszałem i będę musiał gdzieś doczytać. Jedyna uwaga to, że może stylistycznie Tripis obiegał trochę od grup poznańskich. Trochę inna bajka. Trzeba by posłuchać ich jeszcze w innym kontekście.

Jako trzeci zagrał Cymeon X, odrodzony weteran. Grają w nim muzycy kojarzeni także z licznymi innymi projektami jak Respect, Apatia, Agni Hotra itp. I zagrał bardzo ciekawy koncert. W pierwszym utworze brzmienie całości nie zostało jeszcze opanowane, ale dalej już popłynęło swobodnie. Zespól wywarł korzystne wrażenie i jego powrót należy uznać za udany. Brzmienie nie było co prawda perfekcyjne ale to kwestia sposobu nagłośnienia a nie wina samych muzyków. Chodzi głównie o miks sekcji rytmicznej i częściowo gitary. Muzycy natomiast byli lekko usztywnieni i spięci, co wcale nie dziwiło bo przecież weszli na scenę tuż po przejechaniu przez całą Polskę, no i był to dla nich pierwszy koncert. Jak słyszę od dobrze poinformowanych, z każdym następnym koncertem na trasie było coraz lepiej. Zespoły takie jak Cymeon X mają o tyle trudniej, że skład sześcioosobowy nie czuje się całkiem swobodnie stłoczony na małej scenie a i nagłośnić go właściwie i zapanować nad brzmieniem nie jest łatwo. CX ma dwóch wokalistów, rozwiązanie które w tej muzyce zawsze wydawało mi się interesujące. W jednym utworze dołączył nawet trzeci, Robert Refuse. Wtopiony w publiczność przekonująco wykrzyczał swój komentarz do rzeczywistości.

Nie wiem czy to co piszę zabrzmi obiektywnie bo chyba mogę uchodzić za największego w Krakowie fana Cymeona. Bowiem, jako chyba jedyny, byłem na ich wszystkich koncertach w tym mieście. Po raz pierwszy jakieś dwadzieścia mgnień wiosny temu, po raz ostatni właśnie przed chwilą. Zatem to tylko ja mogę dostać certyfikat  jedynego fana w 100%. Ale żarty na bok, oby więcej takich koncertów i oby poznańskie zespoły częściej niż dotąd grały w Krakowie.

Szkoda jedynie, że reklama była niewystarczająca, frekwencja niewielka i że koncert SE zorganizowano w klubie gdzie podstawowym zajęciem bywalców jest "chain smoking". Jestem pewien, że sporo ludzi chętnie przyszłoby na taką imprezę a niewielka publiczność dziwi tym bardziej, że klub ma jedną z najlepszych lokalizacji w Krakowie. Koncert zresztą zaczął się z ponadgodzinnym opóźnieniem co sprawiło, że po występie Cymeona wszyscy hardcore'owcy nie posiadający samochodu musieli skorzystać z ostatniej szansy dawanej przez transport publiczny. Takoż i ja uczyniłem.  

 

 

 

Jacek Kleyff

spotkanie i koncert 

Klub Pod Jaszczurami, Kraków

18 października 2012

 

Jacek Kleyff wydał właśnie książkę. Nosi tytuł "Rozmowa" a opublikowało ją Wydawnictwo Czarne. Ma to być początek nowej serii wydawniczej proponowanej przez wołowiecką oficynę pod bardzo zacnym hasłem "Bez Pośpiechu". Jeśli Slo Food + Slo Jazz = Slo Life (nie mylić ze Slow Food i Slow Jazz), to jestem w 100% za.

Książka, zgodnie z tytułem, jest zapisem rozmów jakie przeprowadziło z bohaterem kilka osób. Czyli Jacek Kleyff robi tu dokładnie to co robił zawsze, tyle że tym razem kawa jest bardziej na ławie. Ta (auto)biografia mówiona wpisuje się w modny ostatnio w Polsce nurt wywiadorzek biograficznych. Nawet nie tyle nurt, co rwący potok. Tak oto gonimy świat, przynajmniej w kategoriach wydawniczo-rynkowych.

I tak jak to się zwykle dzieje, nowa książka jest przez wydawnictwo Czarne promowana gdzie się da, także na spotkaniach autorskich. Bywa, że łączonych z atrakcjami w postaci koncertu. W tym wypadku było to wręcz konieczne i nieuniknione, jako że mamy do czynienia z jedną z najciekawszych postaci polskiej estrady po tej stronie II wojny światowej.

Jacek Kleyff to człowiek wielu talentów i posiadacz niezwykłej osobowości. Mimo tych zalet, jak dotąd kariery wielkej nie zrobił, zwłaszcza w tak zwanym show businessie, na który jest skazany, a od którego się dystanuje jak tylko może.

Na spotkanie z Kleyffem (rozpoczęte z opóźnieniem) trafiłem, szczęśliwym, dodać trzeba, przypadkiem. Bo tak dobrze wiadomość o nim była ukryta. Odrobinę informacji w sieci i radiu, ale na przykład w klubie i/lub jego witrynach zero zapowiedzi (choć w przypadku imprez tanecznych czy karaoke jest ona Pod Jaszczurami aż nadobecna). Widocznie ktoś kojarzy naszego barda z podziemiem i konspirację uznał za konieczność. Żeby było bardziej podziemnie, ponury, chłodny i nieprzytulny lokal tego, niegdyś legendarnego, klubu studenckiego był nieoświetlony. Podobnie scena, na której krótki koncert dał Kleyff z towarzyszeniem swego wieloletniego druha i współpracownika Jerzego Słomińskiego, znanego też jako Słoma. Jedynym oświetleniem koncertu były smętne i słabiutkie lampki, przypominające te choinkowe i równie chorobliwie jak one migające.

Artysta dowcipnie skomentował tak niezwykłą iluminację (nomen nie-omen) lecz kiedy chciał zagrać, okazało się to zupełnie niemożliwe bo nie było akustyka i nikt nie wiedział gdzie jest ani kiedy się pojawi. Duet Kleyff - Słoma wykonał kilka utworów w tym Dobrze, Źródło 2, Sandomierz czy Skwarne Mrozy o własnym miejscu na ziemi. Mimo partyzanckich warunków, wykonanie nienaganne: Kleyff esencjonalny. Delikatnie chwytający rzeczywistość za gardło. Wielka szkoda, że mistrz metrykalnie rozminął się z rewolucją jaką był punk i potem hardcore.

Przed występem odbyło się spotkanie z autorem książki, prowadzone przez młodego człowieka w średnim wieku, który chyba Kleyffa lubi ale nie bardzo miał pmysł na to jak mistrza "ugryźć". Był to zresztą najwyraźniej "człowiek mediów" bo często używał zwrotów typu "wziął się za", "włancza" i "jakby". Sprawiał też wrażenie, że zdążył omawianą książkę przejrzeć, choć poruszał wiele tematów nie związanych bezpośrednio z gościem wieczoru. Mieli niestety tylko jeden, wspólny mikrofon, którym dzielili się dzielnie, jednak najciekawsze były te momenty kiedy Jacek Kleyff przejmował pałeczkę i już nie oddawał.

Mówić to on umie, i to barwnie, inteligentnie i dowcipnie. O tym, że ma kiepski kontakt ze "starymi" czyli rówieśnikami, co łatwo zrozumieć bo to pokolenie zastygłe najczęściej w bursztynie kombatanctwa. O tym, że w polskiej muzyce nie docenia się roli tekstu, niemiłosiernie zagłuszając go fatalnym zwykle nagłośnieniem (sic!). O tym, że ceni jedną z najważniejszych postaci rodzimego undergroundu, jaką niewątpliwie jest Robert Brylewski, choć przyznaje, że czasem nie rozumie jego tekstów. Że mieszka i tworzy zdala od wielkomiejskiego zgiełku i od artystycznego mainstreamu.

Dlatego mimo całej tej promocyjnej katastrofy, wieczór można zaliczyć do udanych. To co Kleyff powiedział, zagrał i zaśpiewał wystarczyło by zatuszować skutki owego mini Armageddonu. Szczególnie ciekawa wydała mi się jego dojrzałość życiowa, spokój i rozwaga wyzierające z wygłaszanych przezeń opinii. A te, choć zdecydowane i nieraz ostre, pozbawione były zacietrzewienia, jadu czy nienawiści, tak częstych w nadwiślańskiej debacie publicznej. Nie ze wszystkimi się zgadzałem, ale z wieloma tak. Nawet w takich drobiazgach kulturowych, jak jego celne podsumowanie zjawiska zwanego reggae. Opinia jakże różna od powszechnie u nas obowiązującej.

Jacek Kleyff dostał w swym długim i owocnym życiu wiele ciosów z najróżniejszych stron. Jest zahartowany. I takie drobnostki jak sabotaż promocji jego nowej książki spływają po nim jak woda święcona po stłuszczonej gęsi.

Panie Jacku: na zdrowie!!! 

 

 

 

ALL TEXTS AND IMAGES © PIOTR SIATKOWSKI

 

 

 

 


Previous page: WYDARZENIA
Next page: CO WIDAĆ


web counter
web counter