KONCERTY HC PUNK
KONCERTY HARDCORE PUNK
D.O.A.
TOTAL CHAOS
HUMAN RIGHTS
Bielsko-Biała, klub RudeBoy
9 sierpnia, 2019
Bielsko on my mind. Zawsze ceniłem to niezwykłe miejsce. Dwa pierwsze skojarzenia jakie u mnie wywołuje to: kultura i przedsiębiorczość. Moje miasto jest pewnie dwa razy większe ale w porównaniu z Bielskiem to kulturalna pustynia, o przedsiębiorczości nawet nie wspominając.
Pociąg zasuwał śmiało i radośnie, co nie przeskodziło mu przybyć do Czechowic-Dziedzic z opóźnieniem i skutecznie minąć się ze składem przesiadkowym. Do następnego była jeszcze godzina (ach ten nowoczesny kapitalizm!), ruszyłem więc po przygody w miasto, którego dawno nie widziałem i które kiedyś wydało SKTC. Podczas spożywania pokarmów ulicznych zaczepiła mnie sympatyczna tubylka i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Jednak pociąg do Bielska był większy - trzeba było pędzić na stację. W końcu przyjechał, wprawdzie większy ale też spóźniony (ach ten...). To jednak mnie nie załamało i wkraczałem na pokład z pieśnią na ustach: "nie boję się, nie boję się, Górnik do Bielska zawiezie mnie" (słyszysz Maciek?).
Klub RudeBoy jest świetnie ukryty przed ewentualną inwazją fanów, a mimo to udało mi się odnaleźć go w czasie rzeczywistym. Na miejscu uśmiechnięci gospodarze w strojach ludowych przywitali mnie, jak każe lokalna tradycja, chlebem i solą, co w czasach poprawności gastrycznej należy czytać: glonami i tofu. Sam klub robi znakomite wrażenie. Przy pozorach postindustrialnej rudery, jest schludnym, wygodnym i nowocześnie wyposażonym miejscem do grania. Nie może zresztą być inaczej, skoro przerób mają ogromny, często goszcząc gwiazdy ze świata. Ostatnio między innymi Leeway, UK Subs czy Battalion of Saints, a wkrótce Angelic Upstarts.
Na pierwszy ogień Human Rights z Warszawy. Dużo energii już od wejścia na scenę. Szybko, równo i z tekstami, pod którymi prawie każdy mógłby się podpisać. Szkopuł w tym, że (jeśli dobrze usłyszałem) są trochę za bardzo sztampowe, sloganowe. Chwilami jak hasła wyjęte z publicystyki. Prostota jest super, ale jeśli jest nacechowana indywidualnym piętnem wykonawcy. Jeśli bowiem wszystkie zespoły będą śpiewać o tym samym, co jeszcze nie musi być wcale złe, ale będa robić to tak samo, to słuchacz się wyłączy, nie będzie reagował, zastanawiał się. Wszystkie pociski pójdą w niebo.
Ale był wyjątek. Kiedy do Human Rights na jeden kawałek dołączyła Ania L.A.S.T. Zespół na dwa wokale prezentował się znacznie lepiej. A minimalistyczne przesłanie: "moje życie, mój wybór", choć w żaden sposób nie odkrywcze, bezbłędnie trafiało w sedno i brzmiało przekonująco.
Total Chaos to starzy kalifornijscy wyjadacze, więc było jasne że dadzą niezły show. Zwłaszcza że byli w formie (jeśli wiesz co chcę powiedzieć). Ich pierwsze dźwięki, czyli próba brzmienia na kawałku Ace of Spades, wylały miód na serce. Już od poprzedniej kapeli ruszył mosh pit. Skład się zmieniał i energia też. Na początku było OK, przy Total Chaos ruszyły "panki" żeby zademonstrować swój cham-slam. Pewnie zasugerowali się hasłem promującym koncert Total Chaos: "wściekły pogo punk core". A może to efekt głupoty podlanej alko. Tak czy inaczej w pewnym momencie jeden ze słuchaczy pod sceną został brutalnie zaatakowany. Napastnik od razu zniknął. Zero reakcji kapeli, oragnizatorów czy załogi. Gdzie indziej na koncercie DIY, na przykład w Warsztacie, który znam dość dobrze, sytuacja nie do pomyślenia. Też się bawią, ale nie przeszkadzając innym. A jak się coś zdarzy, to przeprosiny i wyciągnięte dłonie.
Nic dziwnego, że polski hardcore wciąż obywa się bez dziewczyn. Wprawdzie ostatnio jest odrobinę lepiej, ale nadal to zabawa dużych chłopców i nie chodzi mi bynajmniej o Big Boys. Nie każda ma ochotę wracać z koncertu posiniaczona albo ze złamaną ręką. Lepiej iść na Raz, Dwa, Trzy albo Tymoteusza i wrócić z uśmiechem i sweet fociami na Insta. Więc może zamiast kopać grób HC, wykopmy agresję i brutalność z koncertów DIY.
D.O.A. to już była uczta. Słowo "legenda", którym tak lubią szafować dziennikarze mainstreamowi i "niezależni", nierzadko określając nim jakieś lokalne kapelki sprzed pół roku, w tym wypadku jest w pełni uzasadnione. Ponad 40 lat grania i wyjątkowej twórczości, niezliczone hity, w których o coś chodzi i są głosem w ważnych sprawach, a nie tylko soundtrackiem do piwa. Na czele D.O.A. niezmiennie stoi Joe Keithley, znany też jako Joey Shithead, muzyk, założyciel wytwórni płytowej DIY Sudden Death Records (wydającej tony świetnych kapel od The Damned i The Vibrators po MDC i Real McKenzies), aktywista ekologiczny, antyrasistowski, polityczny. Aktualny radny miasta Burnaby w Kolumbii Brytyjskiej. Kiedy w 1978 wyruszał w tę podróż a z nim Chuck Biscuits na bębnach i Randy Rampage na basie (Randy zmarł równo rok temu - patrz podstrona Dead Musicians 2018), zapewne nie sądził, że potrwa ona tak długo i owocnie. I Joe Keithley nie mówi jeszcze ostatniego słowa. Stale w trasie i bez taryfy ulgowej. Przyjechali bez opóźnienia, zjedli, zrobili próbę i Joe znalazł czas i energię żeby pogadać z fanami, pozować do zdjęć, dawać autografy. Chętnie, z uśmiechem, bez dystansu. Miałem i ja okazję porozmawiać na różne tematy, zwłaszcza o wspólnym znajomym, który nazywał się Ken Jensen, był świetnym gościem, także perkusistą D.O.A. i The Hanson Brothers i niestety już nie żyje. Zginął tragicznie ratując życie innym.
Granie w trio to rzecz niełatwa i nie każdy się na nie porwie, pomimo wspaniałych wzorów jak choćby Minutemen, Hüsker Dü, NoMeansNo czy Meat Puppets. Występ D.O.A. nie był szczególnie długi ale za to bardzo dynamiczny, nabity samymi perełkami z ogromnego repertuaru. Weteran Joe Keithley prowadzi orkiestrę pewną ręką. Świetnie brzmiący zespół sprawił, że opuszczaliśmy klub usatysfakcjonowani.
Previous page: USTAWA
Next page: KRAKOWSKIE ZADUSZKI JAZZOWE