HANK JONES INTERVIEW

 

 

 

 

 88

Z Hankiem Jonesem rozmawia Piotr Siatkowski

 

 

 

 


Hank Jones to jeden z największych muzyków jazzu. Pierwszy przedstawiciel pianistycznego "stylu Detroit" jaki reprezentują także Tommy Flanagan, Barry Harris i Roland Hanna. Starszy brat Thada i Elvina Jonesów, z którymi współtworzył rodzinę o największym chyba wkładzie w historię jazzu. Liczba muzyków z którymi pracował jest oszałamiająca. Były wśród nich takie sławy jak Lester Young, Coleman Hawkins, Charlie Parker, Billie Holiday, Ella Fitzgerald, Miles Davis, John Coltrane czy Cannonball Adderley. Właśnie kończy 88 lat, wiek dla pianisty wymarzony, tyle bowiem klawiszy liczy klawiatura fortepianu. Cały czas jest w znakomitej formie. Sympatyczny, pogodny i pełen energii, przemierza świat nagrywając i koncertując, ostatnio na przykład z Joe Lovano i Januszem Muniakiem.

 

Pańscy rodzice byli muzykami ale nie jazzowymi. Jak zainteresował się pan jazzem?

Hank Jones: Zajmowali się muzyką dla własnej przyjemności. Nie występowali publicznie. Ojciec umiał grać na gitarze, matka grała na pianinie, ale nie grali zawodowo, byli zbyt zajęci wychowywaniem dzieci. Z pewnością mieli na mnie wpływ podobnie jak nagrania. W latach mojej wczesnej młodości zawsze było w domu pianino i pianola albo Victrola. Dom stale rozbrzmiewał muzyką i to z pewnością było dla nas inspiracją. I oczywiście zachęcali mnie rodzice. Ojciec uwielbiał muzykę ale uważał, że powinno się ją wykonywać wyłącznie w kościele. Nie był fanem jazzu. Był przekonany, że w jazzie tkwi jakieś nieodłączne zło.

Miał rację! (śmiech)

Hank Jones: Możliwe, że miał rację ale później stał się bardziej tolerancyjny.

Dzięki rodzicom zainteresował się pan muzyką, a jazzem...?

Hank Jones: Słuchając płyt. Mieliśmy wtedy dziesiątki płyt. Potem dziesiątki przeszły w setki a setki w tysiące. Mieliśmy całe mnóstwo płyt a większość z nich zawierała jazz.

Oczywiście 78-ki?

Hank Jones: O tak, 78-ki. Mieliśmy wielu pianistów jak choćby James P. (Johnson - przyp. mój), Fats Waller i innych, prawdopodobnie nieznanych szerzej w owym czasie, którzy mieli jednak wpływ na moją grę. Wybitni pianiści tamtych lat nagrywali wałki do pianoli. Niewiele słyszałem dixielandu i nigdy kogoś takiego jak Scott Joplin. Może gdybym mieszkał na Południu... ale w Michigan się tego nie słuchało.

Wszyscy pana bracia i siostry zajmowali się muzyką ale tylko słynni bracia Elvin i Thad zaczęli grać jazz. Czy to pod pana wpływem?

Hank Jones: Miałem dwie starsze siostry i obie grały na fortepianie. Ja byłem trzeci z kolei. Nauczycielka, która przychodziła by dawać nam lekcje gry na fortepianie zaczynała z najstarszą siostrą, potem była następna i wreszcie ja. Wszystkie podręczniki, które dostawałem były zupełnie zaczytane i trudno było coś odcyfrować.
Thad nie zajął się fortepianem. Grał na trąbce i, rzecz jasna, kornecie. Elvin na perkusji. Ale to było znacznie później. Być może miałem na nich wpływ bo byłem starszy. Cieszę się, że nie powielali moich błędów. (śmiech)
Prawdopodobnie był jakiś minimalny wpływ. Mam taką nadzieję.

Potem wielka zmiana. Lucky Thompson sprowadził pana do Nowego Jorku. Jak do tego doszło?

Hank Jones: Pracowaliśmy w pewnym zespole w Lansing, stolicy Michigan. Prowadził go Benny, perkusista i wokalista, który zatrudniał takich muzyków jak Wardell Grey z Detroit, Lucky Thompson, Art Hodes. Lucky przybył do Nowego Jorku jakieś sześć miesięcy przede mną i miał pracować dla wielkiego trębacza i śpiewaka bluesowego jakim był Hot Lips Page. Ja miałem dojechać później. Nie potrzebował pianisty przez rok, może dziewięć miesięcy. Chciałem jeszcze trochę popracować, potem grałem w Buffalo przez pół roku i kiedy przyjechałem do Nowego Jorku, to zajęcie już na mnie czekało. Pod tym względem miałem szczęście, a pech polegał na tym, że oni przez trzy miesiące byli na trasie codziennie grając w innym mieście. Wtedy solennie sobie przyrzekłem: "Nigdy więcej!".

I zapewne trasa obejmowała wiele stanów...?

Hank Jones: O tak, i zwykle jechało się samochodem osobowym lub psującym się autobusem.

A spało się podczas jazdy...

Hank Jones: Kiedy tylko było to możliwe. Ja sypiałem nieźle. Kiedy człowiek jest zmęczony to łatwo zasypia.

Przemęczenie i konieczność pokonywania dużych odległości nocą często prowadziły do wypadków drogowych i ofiar wśród muzyków.

Hank Jones: Znam taki przypadek, to było dużo później. Brat Buda Powella, Richie i kilka innych osób mieli poważny wypadek na Pennsylvania Turnpike. Skończyło się tragicznie. (W tym wypadku zginął także genialny trębacz Clifford Brown i żona Powella - przyp.mój). Tak się czasem zdarzało. To było ryzyko. Mnie na szczęście wypadki omijały.

Nie tylko drogi były niebezpieczne. W latach pięćdziesiątych narkotyki dosłownie dziesiątkowały środowisko jazzowe.

Hank Jones: Byli ludzie, którzy nadużywali narkotyków, czy też po prostu używali, bo przecież każde użycie narkotyków jest ich nadużyciem. Alkohol też można by uznać za narkotyk. Być może równie groźny jak reszta. Sądzę, że muzycy wpadali w nałóg bo czasem zwyczajnie im się nudziło. Będąc w trasie nie ma nic innego do roboty prócz jedzenia, spania, grania koncertów i przejazdów co powoduje kiepskie samopoczucie. Myślę, że była to forma ucieczki.

Sposób na uśmierzenie bólu?

Hank Jones: Tak mi się wydaje. Mnie się udało. Nigdy się w to nie wdałem. Nigdy nie piłem ani nie paliłem. Niektórzy ludzie nie mieli tyle szczęścia. Mój ojciec był oczywiście bardzo religijny. Nie mogliśmy nawet mieć w domu talii kart. Nie pił, nie palił i był dla mnie wzorem do naśladowania. Mój ostatni CD dla Justin Time Records nosi tytuł "For My Father". Do nabycia w najbliższym sklepie płytowym lub domu towarowym. (śmiech).

Od przyjazdu do Nowego Jorku grał pan z ogromną liczbą wybitnych muzyków. W pewnym momencie zetknął się pan z Birdem...

Hank Jones: Spotkałem Charlie Parkera kiedy byłem na trasie z grupą Jazz at the Philharmonic, czasem zwaną JATP. Oczywiście grał wspaniale ale wiesz, zabawna rzecz, słuchacze nie reagowali tak żywo jak na grę Lestera Younga, Colemana Hawkinsa czy Billa Harrisa. Ludzie nie doceniali bebopu.

Ponieważ nie byli gotowi?

Hank Jones: Prawdopodobnie to było przyczyną.

W którym to było mniej więcej roku?

Hank Jones: 1948, 1949.... nie jestem pewien.

A Bird był wtedy w dobrej formie?

Hank Jones: Względnie... To znaczy grał wspaniale, jego gra nigdy nie doznawała uszczerbku, chyba że przesadził z piciem. Bird potrafił grać kiedy był, jak to się mówi, "na haju". Po prostu był geniuszem. Posiadał wybitny ton, niezwykłą pomysłowość, zdolności. To był Art Tatum saksofonu altowego.

Art Tatum był dla pana największym wzorem i mistrzem.

Hank Jones: Był autentycznym mistrzem instrumentu, geniuszem. Często słyszę jak się szermuje tym słowem ale w przypadku Arta ono naprawdę coś znaczyło. To geniusz niekwestionowany i chyba nie jestem w tym sądzie odosobniony.

Miał coś więcej niż doskonałą technikę gry.

Hnak Jones: Miał pomysły, wspaniałą wyobraźnię, precyzję, wszystko czego potrzeba żeby stać się geniuszem. Był w równym stopniu artystą kreatywnym co wykonawcą. Niektórzy są w stanie czasem zbliżyć się wykonawczo do jego stylu. Znam pewnego pianistę w Nowym Jorku, który grał jego solo nuta w nutę i bardzo dobrze mu szło, tyle że on tego nie stworzył. A zatem to kreatywność jest moim zdaniem najważniejsza.

Kolejnym wielkim muzykiem na pana drodze był saksofonista Cannonball Adderley. Wziął pan udział w nagraniu jego płyty Somethin' Else, dziś należącej do klasyki jazzu nowoczesnego.

Hank Jones: Cannonball był oczywiście wielkim artystą, być może tej samej klasy co Charlie Parker. Ale to nie on stworzył styl Charliego tylko się na nim wzorował. Był obdarzony wspaniałą inwencją i grał wyśmienicie, podobnie jak jego brat Nat Adderley. Pierwszy raz spotkałem ich i usłyszałem na sesji nagraniowej. Do powstania tej grupy doprowadził Ozzie Cadena, który był dyrektorem artystycznym wytwórni Savoy. Dawniej ich nie znałem bo pochodzili z Florydy. A potem kiedy Miles organizował nagranie, zadzwonił do mnie. Już wcześniej pracowałem z Milesem w małym zespole Colemana Hawkinsa. Chyba podobała mu się moja gra a może nie mógł nikogo innego znaleźć. W każdym razie zadzwonił i tak się tam pojawiłem. Chociaż nagrania firmował Cannonball, Miles został wtedy także "kierownikiem muzycznym", więc wszystko poszło znakomicie. Była to bardzo zrelaksowana sesja. Prawdopodobnie najbardziej zrelaksowana spośród wszystkich w jakich brałem udział. Wydarzyło się coś dobrego.

Zaczynał pan karierę w epoce swingu i w pewnym momencie odkrył bebop. Czy kiedy bebop się pojawił, był szokiem?

Hank Jones: Nie wiem kiedy się zaczął bo nie było mnie wtedy w Nowym Jorku ale kiedy tam przyjechałem, był w pełnym rozkwicie.

Kiedy pan go po raz pierwszy usłyszał.

Hank Jones: Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, pomyślałem że to doskonały sposób by się wypowiedzieć, by wyrazić swoje ja. Był bardziej złożony niż ówczesny tak zwany mainstream jazz, wymagał ogromnej sprawności i pełnego opanowania instrumentu, czy to fortepianu czy jakiegokolwiek innego. Niezbędna była zaawansowana technika gry ponieważ na ogół tempo było dość szybkie i trzeba się było umieć dostosować do wielu różnych muzyków jacy wtedy działali na tamtejszej scenie. Niektórym bebop się nie podobał i w pewnym sensie czuli się zagrożeni. Nie lubili go, nie umieli go grać. Sądzę, że być może w ogóle nie rozumieli tego nowego stylu więc go odrzucali. Słyszałem od nich sporo uwag krytycznych.

Zajmuje się pan muzyką od bardzo dawna. Czy jest jeszcze coś czego mógłby się pan nauczyć?

Hank Jones: No cóż, to właśnie próbuję robić. Dążę do tego by grać lepiej i poprawiać swoje ostatnie wykonania. Moim ostatecznym celem jest perfekcja. Choć wiem, że osiągnięcie jej nie jest możliwe, należy próbować bo tylko w ten sposób można się doskonalić. I tak staram się postępować.

 

19.01.06

(C) Piotr Siatkowski 2006

 

 

 

 

ALL TEXTS AND IMAGES © PIOTR SIATKOWSKI

 

 

 

 

 

 


Previous page: INTERVIEWS / ROZMOWY
Next page: BENNIE MAUPIN INTERVIEW


web counter
web counter